Quantcast

środa, 24 kwietnia 2024. Imieniny Bony, Horacji, Jerzego

Podziel się:

Podziel się:

Nasze własne Westerplatte

Pamiętam z dzieciństwa taki obraz: wieczór, zachodzące letnie słońce, ciepły wiatr studzący spocone czoła i gromada kolegów, z którymi rozgrywałem codzienny, wieczorny mecz futbolu. Na boisku było, jak zawsze, dużo akcji, każdy starał się jak mógł przeważyć szalę zwycięstwa na swoją stronę, gdy nagle padł ostatni, decydujący strzał. Piłka odbiła się od wewnętrznej strony poprzeczki, następnie od ziemi i wyleciała z bramki. Wtedy się zaczęło! Drużyna broniąca była oczywiście święcie przekonana, że bramki nie ma, lecz strzelający widział to zupełnie inaczej, według niego piłka przekroczyła linię bramkową. Kłótnia rozpoczęła się na dobre i żadna ze stron nie odpuściła, tacy byliśmy uparci! Każdy chciał jak najlepiej dla swojej drużyny i ostatecznie rozeszliśmy się do domów we wzburzonych humorach. Jan Paweł II mówił w jednej ze swoich przemów, że każdy z nas znajdzie swoje własne Westerplatte. Moim zdaniem, człowiek znajduje je praktycznie na każdym etapie życia, nawet podczas beztroskiego dzieciństwa, gdy podwórkowe mecze znaczą coś więcej niż tylko kopanie piłki.

Błądząc gdzieś w internecie natknąłem się na pewien artykuł, w którym przedstawiona była biografia Harrego Houdini, największego iluzjonisty w dziejach ludzkości. Był on mistrzem ucieczek, potrafił uwolnić się z każdych kajdan, więzów czy pułapek, doskonale też znał sztuczki z kartami i innymi rekwizytami, które wywoływały śmiech, podniecenie a czasami nawet przerażenie publiczności (samo wyobrażenie sobie człowieka zamykanego w chińskiej wodnej maszynie tortur budzi lęk). Pochodził z Węgier, lecz w młodości wyemigrował do Stanów Zjednoczonych i właśnie tam zaczęła się jego prawdziwa kariera. Już pod koniec XX wieku uwielbiała go nie tylko Ameryka Północna, lecz też cały Stary Kontynent i Azja. Houdini uwielbiał ryzyko i często rzucał na szalę swoje życie, byleby zaspokoić potrzeby publiczności (możliwe, że poniekąd także swoje). Nie cieszyło to jego żony ani bliskich, lecz dla iluzjonisty najważniejszą rzeczą na świecie była satysfakcja oglądających go ludzi. Wszyscy oni liczyli na show a on im je dawał, napawało go to dumą i poczuciem spełnienia . Zagłębiając się w informacjach na temat tej jakże intrygującej postaci, można jednak zauważyć, że był on nie tylko człowiekiem o wspaniałych umiejętnościach, lecz też o wielkim sercu. Jak wspomniałem wcześniej, urodził się na Węgrzech. Opuszczając kraj musiał zostawić swoją matkę, która nie mogła wyjechać z powodów administracyjnych, lecz to co zrobił później jest godne pochwały. Kilka lat po emigracji, gdy uzyskał sławę i wystarczającą ilość pieniędzy, kazał sprowadzić matkę do Stanów, gdyż ta żyła w nędzy pod okiem nieprzyjaznych ludziom władz. Gdy to się stało, Harry (lub Erik, jak go nazywała matka, w końcu takie było jego prawdziwe imię) wykupił na jeden dzień zamek królewski i ustanowił swoją matkę królową. W młodości bowiem obiecywał jej, że dzięki niemu będzie wiodła królewskie życie i będzie szczęśliwa. Spełnił swoją obietnicę. Bronił swoich postanowień i dążył do celu już od dziecka, gdy to na ulicach Budapesztu wystawiał prymitywne sztuczki magiczne za grosze, dzięki którym utrzymywał rodzinę. Postawił szczęście matki nad wszystko inne i przez całe życie chciał uczynić ją królową. Mogłoby się wydawać, że był to człowiek, który ryzykuje własne życie tylko i wyłącznie po to, żeby ucieszyć tłum skandujących jego imię ludzi, żeby dostać należne pieniądze i zyskiwać coraz więcej fanów. Nic bardziej mylnego. On, jak każdy inny człowiek, znalazł swoje Westerplatte i bronił go jak lew, do samego końca.
Czym tak właściwie może być Westerplatte dla człowieka? Są to poglądy, których się ściśle trzymamy? Nawet jeśli po czasie sami stwierdzimy, że są błędne? A może to cele, które ustaliliśmy i za którymi podążamy mimo przeciwności losu? Co jeśli nagle zmienimy cel lub światopogląd? Sir Arthur Conan Doyle stworzył postać najciekawszego, najzdolniejszego i najbardziej intrygującego detektywa w historii. Mowa oczywiście o Sherlocku Holmesie. Postać ta, opisywana przez Doyle’a w aż 9 tomach opowiadań, rozwiązuje przeróżne zagadki, z którymi przeciętny człowiek nie miałby szans sobie poradzić. Mistrz dedukcji potrafił przejrzeć każdego na wylot tylko na podstawie jego wyglądu. W ciągu sekund przeprowadzał w swojej głowie głębokie analizy, które pozwalały mu wyciągać fakty i przypuszczenia. Dzięki temu zawsze był o krok do przodu, w każdej dziedzinie. Żył w XIX wiecznej Anglii, w Londynie. Miał tam masę roboty! Gdy tylko ludzie dowiedzieli się o jego zdolnościach, przychodzili do niego ze swoimi problemami, w których sami nie widzieli rozwiązania. Większość z nich Holmes rozwiązywał na miejscu, na podstawie faktów, które mu przedstawiano. Potrafił to robić naprawdę zdumiewająco. Lecz były też zagadki bardziej zawiłe, takie, które wymagały dokładniejszego zbadania i kontemplacji. Holmes uwielbiał takie zagadki. Nie lubił rzeczy banalnych (banalnych dla niego, nie do wyjaśnienia dla przeciętnych Londyńczyków), stawiał sobie wymagające cele. Miał też pewne zasady. Nigdy nie przyjmował dwóch spraw jednocześnie, za to gdy już się za którąś zabrał, oddawał się jej w stu procentach. Nie istniało dla niego wtedy nic ważniejszego. Nierozwiązana zagadka stawała się absolutnym priorytetem, do momentu, w którym nie została wyjaśniona. Sherlockowi praktycznie zawsze towarzyszył Watson, jego serdeczny przyjaciel. Był też, można powiedzieć, jego kronikarzem, gdyż starał się spisywać wszystkie osiągnięcia mistrza zagadek. Wiele razy podkreślał w zapisywanych w dzienniku notatkach, że Holmes to typ człowieka, który wraz ze zmianą celu, zmienia też siebie, wszystko aby osiągnąć sukces i rozwiązać kolejną, nierozwiązywalną zagadkę. Można więc powiedzieć, że Sherlock nie znalazł sobie jednego, własnego Westerplatte. Zmieniał je sprawa za sprawą, zagadka za zagadką. A może wręcz przeciwnie? Może to rozwiązywanie zagadek jako pojęcie ogólne było tym wyjątkowym, wyznaczonym Westerplatte?
Jako dziecko, wraz z kolegami bardzo interesowaliśmy się piłką nożną, a szczególnie ligą angielską. Śledziliśmy każdy mecz i staraliśmy się naśladować swoich idoli na podwórkowym boisku. Każdy z nas znalazł swój własny ulubiony klub który wspierał i można powiedzieć, że rywalizowaliśmy na tle sportowym i na dobrą sprawę ta rywalizacja przetrwała do dziś. Do tej pory dokuczamy sobie nawzajem, gdy klubowi wspieranemu przez któregoś z kolegów się nie powiedzie. Ja osobiście od początku przygody z futbolem wspieram Manchester United. Na początku moje kibicowanie polegało tylko na oglądaniu meczy, lecz wraz z biegiem czasu zacząłem bardziej interesować się historią klubu, która jest niewątpliwie fascynująca. Obecnie Manchester United to najbardziej utytułowany klub na wyspach, lecz ma za sobą wiele wzlotów i upadków. Przeglądając w internecie strony poświęcone United i kolekcjonując różne gazety sportowe natknąłem się na temat największej tragedii w historii angielskiej piłki nożnej. Mowa o katastrofie lotniczej z dnia 6 lutego 1958 roku w Monachium, gdzie po nieudanym starcie z lotniska rozbił się samolot z zawodnikami i sztabem szkoleniowym Manchesteru United. Był to niewątpliwie wielki cios nie tylko w stronę samego klubu, lecz całego kraju a nawet całego piłkarskiego świata. Zginęło 21 ludzi, w tym 8 piłkarzy pierwszego zespołu. Zawodnicy wracali z rozgrywanego wcześniej meczu Pucharu Europy z druzyną FK Crvena zvezdna Belgrad, który zakończył się remisem 3:3. Po katastrofie cały kraj był zdruzgotany, rodziny ubolewały nad stratą bliskich, lecz Ci piłkarze, którym udało się przetrwać nie poddali się i postanowili odbudować klub i spróbować zdobyć kolejne trofea. Nie było to oczywiście łatwe, ciężko wyobrazić sobie ludzi, którzy tydzień po tym jak zobaczyli umierających kolegów wychodzą na boisko walczyć o zwycięstwo. Bardzo mi to zaimponowało, walka o wartości wyższe mimo wewnętrznego cierpienia i żalu. Jednym z takich zawodników był sir Bobby Charlton. Mimo, że w katastrofie zginął jego najlepszy przyjaciel, Duncan Edwards, Charlton postanowił odzyskać dawną świetność United i swoją ciężką pracą sprawił, że już kilka lat po katastrofie został mistrzem świata i pomógł klubowi zdobyć Superpuchar Europy. Warto też dodać, że jest najlepszym strzelcem w historii Czerwonych Diabłów, ma na koncie aż 249 bramek. Jest idealnym przykładem na to, że obrona ideałów i dążenie do celu popłaca i jest czymś do czego warto zmierzać.
Gdy jesteśmy dziećmi chcemy po prostu być szczęśliwi. Chcemy robić to co sprawia nam jak największą przyjemność, wtedy też zaczynamy mieć zarysy marzeń i próbujemy je spełniać. Wraz z wiekiem, marzenia te dorastają z nami i zmieniają się zależnie od naszej osobowości, którą wówczas tworzymy. Później, gdy życie zacznie pokazywać nam, że nie zawsze możemy robić tylko to, co sprawia nam radość zaczyna nam zależeć na wartościach, które wcześniej były kompletnie drugoplanowe. Rozwijamy się zawodowo, żeby osiągnąć w życiu odpowiednie stanowisko, zrobić jakąś karierę, zarabiać coraz więcej pieniędzy. W międzyczasie przyjdą na świat dzieci, wtedy to one będą najważniejsze i to dla ich dobra będziemy zmagać się z trudnościami świata. Na starość, gdy już wychowamy dzieci zostaną nam kochane wnuki i piękny ogródek. Każda z tych rzeczy może oznaczać szczęście, jeśli tylko to był nasz cel, do którego dążyliśmy. Na każdym etapie życia odnajdujemy własne Westerplatte, i nie musi to być zarobienie miliona dolarów czy też posada premiera kraju. Mogą to być rzeczy proste, przyziemne, ale takie, które są dla nas najważniejsze i dla których jesteśmy w stanie zrobić wszystko.
Artykuł został umieszczony przez naszego użytkownika na jego profilu: Jakub Kiśluk
Oceń artykuł:

(0)